– Tak, tak – obejrzawszy się, powiedział Lampe, zamiast się przywitać. – Po co?
Popatrzył na nieznajomą damę, skrzywił się. Powtórzył: – Po co? Korowin podprowadził swoją towarzyszkę bliżej. – Proszę, pani Lisicyna wyraziła chęć poznania pana. Chciałaby znać spektrum swojej emanacji. Proszę spojrzeć na nią przez swoje cudowne okulary. No jak, znajdzie pan pomarańczowe promieniowanie? Fizyk zaczął bełkotać coś niezrozumiałego, co jednak najwyraźniej wyrażało niezadowolenie. – U nich żadnego. Tylko z wątroby. Reprodukcyjne automaty. Mózgu nie ma. Malinowe, malinowe, malinowe. Cały mózg dostał się samej Marysi. – Marysi? Jakiej Marysi? – spytała słuchająca z napięciem pani Polina. Lampe odwrócił się od niej gwałtownie i zaczął nacierać na Korowina. – Pomarańczowe potem. Nie do nich. Emanacja śmierci, mówiłem. I Marysia z Tolkiem! Tylko gorzej! Tysiąc razy! Ach, dlaczego, no, dlaczego?! – Tak, tak. – Doktor łagodnie, jakby miał do czynienia z dzieckiem, pokiwał głową. – Pańska nowa emanacja. Ciekawe, czemu poprzednia panu nie odpowiadała? Przynajmniej pan się tak nie denerwował. Pan mi już opowiadał o emanacji śmierci, pamiętam. Mam nadzieję, że pan też pamięta, czym to się wtedy skończyło. Człowieczek od razu zamilkł i odskoczył od doktora, sam sobie zatykając usta dłonią. – No, proszę, tak lepiej – powiedział Korowin. – Jak idą doświadczenia nad pańskim wiernym Sancho Pansą? Gdzie on jest, nawiasem mówiąc? Na górze? jak przygotować się do RODO Polina Andriejewna zrozumiała, że mowa o Berdyczowskim, i wstrzymała oddech. – Tu jestem – rozległ się z półmroku dobrze jej znany głos Matwieja Bencjonowicza, dziwnie jakoś ospały. To, co pani Lisicyna wzięła za kupę starych szmat zwaloną na fotel, poruszyło się i mówiło dalej: – Dzień dobry, łaskawy panie. Dzień dobry, łaskawa pani. Czy wybaczą mi państwo, że nie przywitałem się wcześniej? Nie myślałem, że moja skromna obecność może mieć dla kogoś znaczenie. Pan, łaskawy panie, powiedział „Sancho Pansa”. To z powieści hiszpańskiego pisarza Miguela Cervantesa. Pan miał na myśli mnie. Na Boga, proszę mi wybaczyć, że nie wstaję. Zupełnie nie mam siły. Wiem, jakie to niegrzeczne, zwłaszcza w obecności damy. Przepraszam, przepraszam. Nie zasługuję na wybaczenie... Pan Matwiej jeszcze dość długo przepraszał tym samym żałosnym, zgnębionym tonem, jakiego Polina Andriejewna nigdy przedtem u niego nie słyszała. Porywczym gestem odwróciła kołpak lampy tak, żeby siedzący znalazł się w kręgu światła, i cicho krzyknęła. O, jak strasznie zmienił się bystrooki, energiczny zastępca prokuratora gubernialnego! Zdawało się, że w jego ciele nie została ani jedna kość – był zgarbiony, ramiona mu obwisły, ręce bezwładnie leżały na kolanach. Mrugające raz po raz oczy patrzyły bez żadnego wyrazu, a wargi wciąż poruszały się i poruszały, mamrocząc niezliczone, stopniowo cichnące słowa przeprosin. – Boże, co się z panem stało! – krzyknęła z przerażeniem pani Lisicyna, zapomniawszy o wszystkich swoich przemyślnych planach. Idąc do pawilonu numer siedem, Polina Andriejewna liczyła się z tym, że pan Matwiej, któremu i dawniej zdarzało się widzieć ją we wcieleniu „moskiewskiej szlachcianki”, Gdzie leży Chorwacja, jak duża jest i ilu liczy mieszkańców? rozpozna starą znajomą, i przygotowała sobie na wszelki wypadek prawdopodobne wyjaśnienie, ale teraz stało się jasne, że nie ma się czego obawiać. Berdyczowski powoli przeniósł wzrok na młodą damę, zmrużył oczy i powiedział uprzejmie: – Ze mną stała się bardzo nieprzyjemna rzecz. Ja zwariowałem. Przepraszam, ale nic na to nie można poradzić. Mnie jest naprawdę okropnie wstyd. Proszę mi wybaczyć, na Boga... Korowin podszedł do chorego, wziął bezwładną rękę za nadgarstek, zbadał puls. – To ja, doktor Korowin. Pan nie mógł mnie zapomnieć, widzieliśmy się dopiero co, dziś rano. – Teraz przypominam sobie. – Berdyczowski pokiwał głową powoli, jak automat. – Pan jest naczelnikiem tej instytucji. Przepraszam, że nie od razu pana poznałem. Nie chciałem